poniedziałek, 8 lutego 2016

DIE YOUNG AND SAVE YOURSELF - ONE

   Ze snu wyrwał mnie riff gitarowy Revelations Iron Maiden, dzwonek telefonu przeznaczony tylko jednej osobie. Zanim zdołałem chociażby pomyśleć o poszukaniu urządzenia, a co dopiero wprowadzeniu zamiaru w czyn, fragment piosenki dobiegł końca, żeby po kilku sekundach rozbrzmieć od nowa. Z jękiem frustracji cisnącym mi się na usta, zacząłem przeszukiwać rozkopaną pościel. Telefon znalazłem na podłodze. Zanim odebrałem, zerknąłem na  zegarek i po raz kolejny jęknąłem z frustracji. Stłumiłem chęć wyrzucenia natrętnego urządzenia przez okno i wcisnąłem zieloną słuchawkę.
   - No w końcu! – do moich uszu dotarł zirytowany głos Lindsey.
  - Co w końcu, jak w końcu, jest czwarta rano. Normalni ludzie śpią o tej porze – warknąłem do słuchawki, ze wszystkich sił starając się brzmieć groźnie.
   - Gerard, my nie jesteśmy normalnymi ludźmi – dało się wyraźnie słyszeć, że dziewczyna była zirytowana. – Musiałam koniecznie z tobą porozmawiać, teraz. Bez względu na to, jak ważny test masz jutro do zaliczenia.
   Westchnąłem do słuchawki. Istotnie, czekał mnie ważny test.
   - Co jest na tyle ważne, by wyrwać mnie ze snu? Przysięgam, jeśli to znów drama z jakąś aktorką porno to…
   - Nie, nic z tych rzeczy – wcięła mi się. - Siedziałam sobie na strychu, przeglądając książki po matce. Wiesz, te książki – wyszeptała z naciskiem.
   - Do rzeczy, Lyn, wstaję za dwie godziny – popędzałem.
   Do moich uszu dotarł dźwięk przerzucanych kartek. Przeszukałem kieszenie bluz i spodni porozrzucanych po całym pokoju i w końcu natrafiłem na paczkę papierosów z zapalniczką w środku. Rozsiadłem się na parapecie i zapaliłem w momencie, w którym dziewczyna znów zaczęła mówić.
   - Słuchaj, cytuję. W przypadku przedwczesnej śmierci, tytuł wraz ze wszystkimi należnymi zaszczytami  i obowiązkami dziedziczy najstarszy potomek, bez względu na płeć. Musi go przyjąć w dniu dziewiętnastych urodzin w trakcie ceremonii, w innym razie spada on na osobą najbliżej spokrewnioną z dziedzicem – przerwała, biorąc głęboki oddech. Zaciągnąłem się dymem i wypuściłem go przez lekko uchylone okno. – Więc po to to wszystko. Gerard, w lutym moje dziewiętnaste urodziny.
   - Może to już nieaktualne prawo, skoro nikt ci o tym nie powiedział…
   - Dobrze wiesz, że mój ojciec tego nienawidzi – przerwała mi. – Jestem pewna, że to jego wina. On sobie coś ubzdurał, że będę normalna… Ale nigdy nie będę i tak już musi być. Za głęboko w tym siedzę, my wszyscy za głęboko w tym siedzimy. A to już niedługo. Nie powstrzyma mnie.
   - Spokojnie – starałem się brzmieć normalnie, ale informacje, którymi mnie zarzuciła ciągle tłukły się po mojej głowie. Do jej urodzin zostało trochę ponad pół roku i za bardzo nie byłem w stanie sobie tego wszystkiego wyobrazić. Ale musiałem się opanować, dla niej. – Wiem, jaki jest twój ojciec, ale rodzina Alicii też w tym siedzi. Myślę, że powinnaś z nimi porozmawiać, dowiedzieć się nieco więcej na ten temat, zanim się za bardzo nakręcisz. Może to w ogóle nie ma tak wyglądać.
   Westchnęła.
   - Tak, myślę, że spróbuję tak zrobić. Chyba się za bardzo nakręciłam, to tylko książka. Nie wiem, czy jeszcze zasnę – usłyszałem szum pościeli i dźwięk odpalanej zapalniczki.
   - Nie licz na to, że uda ci się wyciągnąć mnie teraz na spacer – ostrzegłem,  doskonale przewidując mające paść za chwilę pytanie.
   - Jesteś pewien? – zapytała słodko. – Tak w stu procentach? Nie zrobisz tego dla swojej najlepszej, jedynej przyjaciółki?
   - Wątpię – zgasiłem niedopałek w butelce po piwie. –Lyn, gdzie ty w ogóle jesteś?
   - Wpadłam powiedzieć tatuśkowi dobranoc i tak jakoś się zasiedziałam – mruknęła. – Spokojnie, nie zamierzam wracać teraz sama do domu, jutro do szkoły też dotrę na czas. Nie martw się mną, dam sobie radę. Dzięki, że ze mną porozmawiałeś.
   - Do usług, spróbuj się przespać chociaż te dwie godziny –  poprosiłem, słysząc, jak ziewa do słuchawki. Sam zacząłem się zbierać z powrotem do łóżka. – Dobranoc.
  - Dobranoc Gee.
   Rozłączyła się, a ja na powrót zakopałem się w pościeli, szukając wygodnej pozycji. Myślałem o tym, co mi powiedziała. Rezydencja państwa Ballato mieściła się w spokojnej, bogatej dzielnicy, czego nie mogłem powiedzieć o własnym domu. Wychodzenie o czwartej rano nie było najlepszym pomysłem. Zbiry i narkomani zapewne właśnie wytaczali się ze swoich spelunek, by na chwiejnych nogach dotrzeć do domów. Wolałem uniknąć spotkań z takimi grupkami, mając do dyspozycji tylko nóż sprężynowy, trzeźwy umysł i siłę własnych mięśni. A przecież była jeszcze jedna grupka, która czasem zapuszczała się na ulice Newark, z którą nie byłbym w stanie się zmierzyć.
    Nawet nie chciałem się zastanawiać, dlaczego Lindsey zjawiła się w swoim rodzinnym domu. Martwiłem się o nią i o to, co mogła zrobić z tymi informacjami. Nie była jeszcze gotowa, by przejmować cokolwiek. Właściwie, była jeszcze domagającym się uwagi dzieckiem z autodestrukcyjnymi skłonnościami. A sprawa była poważna i  dotyczyła nas wszystkich. Byliśmy młodzi, lekkomyślni, powierzanie nam odpowiedzialnych funkcji nie było najlepszym pomysłem. Potrzebowaliśmy kilku dodatkowych lat, by się wyszumieć, wciąż uczyliśmy się życia, ale z siłą wyższą, przeznaczeniem, czy czymś w ten deseń nie mogłem się kłócić.
   Nie chcąc dłużej się tym trapić, skierowałem swoje myśli w kierunku snu, który śniłem zanim zostałem brutalnie obudzony.  Myślałem o cieple, miłości i akceptacji, otaczającej mnie w stworzonym przez mój umysł świecie pozbawionym niechcianych i niepasujących do osób w moim wieku rzeczywistych obowiązków. O oczach i uśmiechu, które nie należały do nikogo mi znajomego, a jednocześnie do kogoś, kogo, zdawało mi się, znam od zawsze…


***


   Obudziłem się z głębokim przeświadczeniem o tym, że coś jest nie tak. Uniosłem głowę i po dłuższej chwili udało mi się skupić wzrok na stojącym na biurku, podświetlonym na neonowo niebiesko budziku. Dochodziła czwarta rano. Rozejrzałem się po pomieszczeniu, które w blasku niewielkiej ilości elektrycznego światła sprawiało nieprzyjemne wrażenie i dopiero po chwili dotarło do mnie, że istotnie, coś jest bardzo nie tak. Jak każda noc w nowym miejscu, które od tego dnia miałem nazywać domem.
   Mieszkaliśmy w Nowym Jorku od dwóch lat i myślę, że z czystym sumieniem mogłem nazwać je najlepszym okresem w swoim życiu. Rozpocząłem  naukę w jednej z lepszych szkół, znalazłem znajomych i miłość, rozwinąłem pasję, zostawiając za sobą samotną i ponurą przeszłość. W murach i dźwiękach tego miasta odnalazłem siebie i po raz pierwszy w życiu poczułem, że jestem coś wart. Zaaklimatyzowanie się w nowym miejscu zawsze przychodziło mi z trudem, już w dzieciństwie, na obozach przez pierwsze kilka nocy trudno było mi zasnąć. Nie mogłem więc wyobrazić sobie przeżycia koszmaru przeprowadzki po raz kolejny, aż do dnia, w którym zostałem postawiony przed faktem dokonanym. Ojciec został przeniesiony do małego miejskiego szpitala, wracaliśmy do New Jersey, to jedyne, co rodzice mieli mi do zakomunikowania. Właściwie, nie miałem prawa się na nich wściekać, żadne z nich nie ponosiło winy za to, jak potoczył się los. Tylko trudno było mi zostawić za sobą wszystko, co dobre. New Jersey kojarzyło mi się z nieszczęsnym Belleville, miejscem mojego urodzenia, którego z całego serca nienawidziłem oraz niezwykle wysokim wskaźnikiem przestępczości.  Los okazał się jedynie na tyle łaskawy, że nie musiałem tam wracać. Szpital, w którym miał zacząć pracę mój ojciec mieścił się w Newark, miasteczku podobnym do mojego rodzinnego, położnego od niego jakieś dwadzieścia minut drugi na południe. Jedyną jego atrakcją zdawało się być PATH, metro łączące Newark z Nowym Jorkiem, do którego w razie potrzeby mogłem się udać w każdej chwili. Zostałem zapisany do lokalnego liceum i w ostateczności sprawa nie wyglądała aż tak źle, aż do momentu, w którym musiałem wnieść pudła ze swoimi rzeczami do nowego pokoju w nowym domu i zasnąć na nowym łóżku.
   Modliłem się w duchu, żeby pierwsze, złe wrażenie okazało się mylne. Wszystko, co związane z nowym miejscem zamieszkania okropnie mnie irytowało, a na szczycie listy figurował świecący zegarek stojący na biurku. Miałem ochotę utopić go w wannie, a potem wyrzucić przez okno, najlepiej pod koła jakiegoś auta, wszystko, byle tylko przestał razić mnie w oczy.
Nie stresowałem się pierwszym dniem w nowej szkole, chciałem jedynie pojawić się w miarę wyspany, by nie odstraszyć potencjalnych kolegów z ławki. Nawiązywanie nowych przyjaźni nie było moim priorytetem, potrzebowałem jedynie kogoś, do kogo raz na jakiś czas mógłbym się odezwać i ewentualnie wyskoczyć gdzieś po lekcjach. Z autopsji wiedziałem, że mogło mi to zająć sporo czasu, nigdy nie byłem nadmiernie towarzyskim typem.
   Nie spodziewałem się nawet, że jakimś cudem uda mi się znaleźć ludzi do zespołu. Muzyka od dawna była moją pasją, grze na gitarze poświęcałem mnóstwo wolnego czasu. Gdy grałem, czułem się jak Bóg, zdolny do tworzenia i niszczenia, przede wszystkim jednak czułem się wolny. W Nowym Jorku udało mi się wkręcić do garażowej kapeli kumpla, dużo ćwiczyliśmy, graliśmy na imprezach szkolnych, zdarzyło nam się nawet zagrać w jednym z mniejszych klubów jako support. Dawało mi to dużo radości, jednak wraz z wyprowadzką z miasta, opuściłem też zespół i chyba właśnie tego najbardziej żałowałem. Po Newark jednak nie spodziewałem się zbyt wiele, chciałem tylko przetrwać te kilka pierwszych niezręcznych lekcji w nowej klasie, a potem przejść się trochę po miasteczku, by znaleźć księgarnię i sklep muzyczny.
   Wyjąłem spod poduszki telefon, z nadzieją że znajdę jakieś wiadomości z Nowego Jorku, niestety jedyne, na co natrafiłem, to sms od Neila życzącego mi powodzenia w nowej szkole, którego odczytałem kilka godzin wcześniej.
Zrezygnowany i tęskniący za domem przewróciłem się na drugi bok, starając się jeszcze na trochę zasnąć.


***


   Chyba udało mi się zasnąć, bo świadomość przywrócił mi dopiero głos mojego młodszego brata dobijającego się do drzwi.
   - Gerard, wstawaj, bo spóźnisz się do szkoły!
   - Nie jesteś moją matką – jęknąłem, chowając głowę pod poduszką.
   - Ale ja nią jestem i też każę ci wstawać – tym razem usłyszałem głos Donny, która zapewne też dopiero wyłoniła się ze swojej sypialni. Byłem pewien, że miała jeszcze sporo czasu, zanim musiała wyjść do pracy, nie mogłem zrozumieć, dlaczego tak szybko wstawała.
   - Za chwilę.
   Niechętnie wygrzebałem się z łóżka, nakładając na siebie wszystko, co wpadło mi w ręce,  było czarne i nie śmierdziało.  Po trzech minutach w łazience stoczyłem się na dół, nęcony apetycznym zapachem kawy, płynącym z kuchni. Po przekroczeniu progu, dopadłem pierwszy lepszy kubek i już chciałem pochłonąć jego zawartość, gdy poczułem szarpnięcie rękawa dżinsowej kurtki.
   - Moje – Mikey wpatrywał się we mnie zza grubych szkieł okularów. – Oddaj.
   Pociągnąłem łyka, narażając się na morderczy wzrok brata i odłożyłem kubek z jednorożcem w jego wyciągnięte dłonie. Naczynie zostało od razu przytulone do chudej piersi.
   - Całkiem ci odjebało? – zapytałem, śmiejąc się pod nosem, przez co po raz kolejny zostałem szturchnięty. Nalałem sobie z dzbanka własną porcję czarnej cieczy i doprawiłem ją mlekiem.
   - Nie wyśmiewaj się z jednorożców, okay? Bo się zbiorą i na tobie zemszczą – konspiracyjnie szepnął chłopak ze śmiertelnie poważną miną , po chwili wybuchając  śmiechem. – A tak na poważnie, nie widziałeś gdzieś moich soczewek?
   - Może jednorożce pożyczyły – też się zaśmiałem, bardziej z tego, jak dziecinny czasem potrafił być.
   Dopiliśmy kawę w milczeniu i wyszliśmy razem do szkoły na piechotę. Miałem prawo jazdy, ale póki co samochód musiałem dzielić z matką, dlatego w dni, w które jeździła do pracy, byliśmy skazani na spacery. Czyli prawie zawsze. Nigdy specjalnie mi to nie przeszkadzało, poranny spacer, to druga zaraz po kawie rzecz, która mnie rozbudzała. A od kiedy Mikey zaczął chodzić do mojego liceum, droga stała się zupełnie znośna.
   Byliśmy dość zgodni jako rodzeństwo, nigdy się nie biliśmy i zbyt mocno nie kłóciliśmy, mieliśmy podobny gust muzyczny i filmowy. Zanim poszedłem do liceum, był jedyną tak bliską mi osobą, jedynym powiernikiem,  chociaż nie sądziłem, by przywiązywał do tego większą uwagę. Zwykle był zbyt zajęty swoim tęczowym światem jednorożców i The Smashing Pumpkins, by dostrzegać oczywiste rzeczy. Zaledwie po chwili milczenia udało mu się wciągnąć mnie w rozmowę o gitarach i o wymarzonym zespole, który zawsze chciał założyć. Wspomniał o tym kiedyś przy Rayu i od tamtej pory obaj, podnieceni pomysłem, męczyli Matta o grę na perkusji. Słuchałem tego z radością, bo wszystko świadczyło o fakcie, że Mikey mocniej zacieśniał więzy z paczką moich znajomych a jego przyjaźń z Rayem rozkwitała. Zanim poszedł do liceum, często chodził ze mną się z nimi spotkać, cieszyło mnie, że został tak ciepło przyjęty w ich gronie. Dzięki zajęciu, droga do szkoły zajęła nam rekordowo krótki czas.
   Liceum publiczne w Newark nie sprawiało dobrego pierwszego wrażenia, szczerze mówiąc, żadna szkoła w okolicy go nie sprawiała. New Jersey słynęło z wysokiego wskaźnika przestępczości, która gdzieś musiała mieć swoje źródło. Niefortunnie padło na placówki edukacyjne, w których już od najmłodszych lat starsi koledzy uświadamiali nam, kto tak naprawdę rządzi miastem, kto jest silny, a dla kogo nie ma miejsca. Po jakimś czasie dało się przyzwyczaić do otoczenia pełnego nienawiści i przemocy, a nawet się do niego dostosować. Co prawda nikt nie ganiał nikogo z nożem, ale ludzie nie byli nastawieni do siebie zbyt pozytywnie. Kłótnie i docinki dało się słyszeć na każdym kroku, jedynym wyjściem były próby życia z resztą we względnej zgodzie i unikanie niektórych osób. Ot, zwyczajny dzień w Newark.
   Pożegnałem się z bratem i każdy z nas ruszył w swoją stronę. Pierwszy miałem mieć angielski. Nie należał co prawda do moich ulubionych przedmiotów, za to zdecydowanie do przedmiotów, z których miałem dobre oceny, nawet się nie starając. Zajęcia prowadził starszy, gadatliwy profesor. Chyba nawet mnie lubił, dlatego starałem się nie spóźniać na jego lekcje, mimo, że często to właśnie nimi zaczynałem dzień.
   Wszedłem do klasy równo z dzwonkiem. Ponieważ profesor siedział już przy biurku, pospiesznie udałem się w stronę miejsca, odpowiadając na sporadycznie kierowane w moją stronę słowa powitania. W pomieszczeniu panowało niezwykłe dla tak wczesnej pory poruszenie. Zrozumiałem jego powód dopiero, gdy dotarłem do mojej ławki, w której siedział jakiś chłopak. Był zajęty wpatrywaniem się w okno, dlatego mnie nie zauważył, ja natomiast od razu zwróciłem uwagę na jego dłonie płasko ułożone na ławce, długie, smukłe palce pokryte tatuażami. Po chwili zrozumiałem, że kolorowe litery układają się w napis „halloween”. Był drobny, pewnie niższy ode mnie, ale wyglądał na zadziornego. Część twarzy zasłaniała ciemna grzywka, jednak nie na tyle, bym nie zauważył kolczyka wardze i drobnego tunelu w uchu. Mimo mojej niechęci do nowych, sprawiał wrażenie kogoś porządnego i byłem go ciekawy. Przez chwilę pożałowałem, że w klasie są pojedyncze ławki.


***


   Dzień nie zaczął się dla mnie zbyt łaskawie. Właściwie, zaczął się marszem żywego trupa, który po wielu latach spoczynku postanowił wyjść z grobu. Czułem się jak gnijące zwłoki, wyglądem też pewnie się od nich nie różniłem. Przeprowadzka i mała ilość snu nie działały korzystnie na moje samopoczucie bez względu na ilość kawy, jaką w siebie wlałem. Nawet fakt, że ojciec pozwolił mi pojechać do szkoły swoim autem ani trochę nie poprawił mi humoru. Mimo, że Newark nie było duże, znalezienie placówki zajęło mi sporo czasu. Podobnie było z miejscem na szkolnym parkingu oraz sekretariatem, z którego miałem odebrać plan lekcji. Zmęczony ciekawskimi spojrzeniami, dotarłem do odpowiedniej klasy na kilka minut przed dzwonkiem i od razu rzuciłem się w stronę ostatniej ławki w rzędzie pod oknem. Była idealnym miejscem do ukrywania się przed ludźmi. Spodziewałem się, że była już zajęta, zalety tego miejsca musiał dostrzec już ktoś przede mną, ale miałem cichą nadzieję, że nie zjawi się w szkole, albo zlituje się nade mną i mi ustąpi. Szybko się rozczarowałem.
   - Hej, sorry, ale ja tu zwykle siedzę – z zamyślenia wyrwał mnie przyjemny dla ucha, niski głos.
   Podniosłem wolno głowę znad zeszytu, by dostrzec parę wpatrujących się we mnie intensywnie szmaragdowozielonych oczu.
   Stojący przede mną chłopak swobodnym gestem odrzucił z twarzy czarną grzywkę i splótł ręce na piersi, oczekując mojej reakcji.
   - A, no tak. Tak myślałem – wydukałem, zbierając swoje rzeczy z ławki. Czułem na plecach  intensywność jego spojrzenia nawet wtedy, gdy przesiadłem się do pustego stolika jedno miejsce wcześniej.  Ze wszystkich sił starałem się skupić na słowach profesora, który właśnie rozpoczął lekcję.
   - Zanim przejdę do tematu dzisiejszych zajęć, chciałbym najpierw przedstawić wam nowego kolegę – zaczął, wstając zza biurka. Zdusiłem wiązkę siarczystych przekleństw, która cisnęła mi się na usta.    Wszystkie nadzieje o tym, że moje pojawienie się w klasie nie wywoła żadnej reakcji otoczenia poszły się kochać, delikatnie mówiąc.  – Frank – nauczyciel skinął na mnie ręką. Niechętnie podniosłem się z miejsca, a oczy wszystkich zebranych zwróciły się na mnie. Czułem się jak nowy gatunek zwierzęcia na otwarciu wybiegu w zoo. – Więc jesteś z Nowego Jorku, tak? – ciągnął temat.
   Zacisnąłem rękę na krawędzi ławki.
   - Tak – odpowiedziałem krótko, starając się nie zwracać uwagi na otaczających mnie ludzi.
   Usłyszałem za sobą pomruk czarnowłosego chłopaka, co przypomniało mi o fakcie, że nie siedzę na samym końcu sali i ktoś jeszcze może się na mnie gapić.
   - Witamy w Newark – nauczyciel wykonał gest,  który potraktowałem jako przyzwolenie by usiąść.    Przypomniałem sobie, że muszę jeszcze coś załatwić.
   - Przepraszam, panie profesorze, ale jestem w mieście od wczoraj i nie zdążyłem przygotować się do zajęć ani kupić potrzebnych podręczników – wypowiedziałem te słowa z niechęcią, wspominając ostatni raz, gdy znajdowałem się w podobnej sytuacji.
   - Oczywiście – profesor zajął miejsce za biurkiem i oparł się o nie łokciami, stykając ze sobą palce. – Oczywiście – powtórzył. – Masz trochę czasu na nadrobienie materiału, którego nie zdążyłeś omówić w poprzedniej szkole. Tymczasem, odwróć się do Gerarda, popracujecie w parze.
   Automatycznie odwróciłem się za siebie, napotykając zirytowane spojrzenie pary zielonych oczu. Przeniosłem wzrok na jego dłonie, w których obracał ołówek. Dostrzegłem leżący na stoliku szkicownik, którym zapewne się zajmował, zanim nauczyciel zepsuł jego plany na resztę lekcji, przydzielając mu irytującego nowego do pracy w parze. Na otwartej stronie widniał rysunek twarzy dziewczyny, składającej się z malutkich kropeczek, jakby gwiezdnych konstelacji. Jej pełne usta układały się w uroczy uśmiech, oczy lśniły a włosy delikatnie opadały na czoło. Portret wyglądał na prawie skończony, jakby jego autor dopracowywał niewidoczne dla niewprawionego oka szczegóły.
   - Śliczny – powiedziałem, zanim w ogóle zastanowiłem się, co robię. – To twoja dziewczyna?
   Chłopak nazwany przez nauczyciela Gerardem zatrzasnął głośno notes i wrzucił go do torby. Lekka irytacja, jaką wcześniej w nim dostrzegłem zmieniła się w niekrytą niechęć.
   Masz rację, Iero, pogrążaj się, to genialny pomysł.
   - Nie twój interes – warknął. Otworzył podręcznik na temacie, który omawialiśmy i odwrócił go lekko w moją stronę na tyle, bym mógł z niego korzystać.
   Skupiłem się na wywodzie nauczyciela, czarnowłosy zrobił to samo, nawet nie zaszczycając mnie spojrzeniem. W takim stanie dotrwaliśmy do końca lekcji. Gdy zadzwonił dzwonek, odwróciłem się z powrotem do swojej ławki, by spakować rzeczy. Zbierałem się właśnie do wyjścia, kiedy poczułem na swoim ramieniu czyjś dotyk.
   - Frank, tak? – zagadnął czarnowłosy – przepraszam za tamto, po prostu cenię sobie prywatność. Nie chcę w taki sposób zaczynać znajomości. Jestem Gerard – wyciągnął w moją stronę dłoń, którą po chwili uścisnąłem. Skóra była ciepła i gładka.
   - Moje imię już znasz – odpowiedziałem, siląc się na lekki ton. Nie byłem dobry w nawiązywaniu nowych znajomości, nawet nie próbowałem udawać, że jest inaczej, ale czarnowłosy się nie zrażał. – Nie chciałem ci się wpieprzyć do ławki.
   Ramię w ramię opuściliśmy salę, żegnając się z nauczycielem.
   - To idealne miejsce na ukrywanie się przed starym Hartmannem, mimo szczerych chęci, nie mogłem ci go ustąpić. Co masz następne?
   Dopiero, gdy zadał to pytanie, uświadomiłem sobie, że idę tam, gdzie on, chociaż nie miałem pojęcia, w jaką część szkoły powinienem się udać. Przeszukałem kieszenie i po chwili wyjąłem wymiętą kartkę z planem lekcji.
   - Matematykę za pierwszym piętrze – odpowiedziałem, po chwili studiowania skrawka papieru. – Podstawę.
   - Ja też, chodź – pociągnął mnie za ramię, skręcając w zatłoczoną klatkę schodową.
   Przejście było dość wąskie, a ludzi dużo. Trudno było nikogo nie potrącić ani na nikogo nie wpaść, dlatego trzymałem się pół kroku za czarnowłosym, który torował drogę.
   - Gerard! – ktoś krzyknął w tłumie. Chłopak zatrzymał się na półpiętrze, rozglądając za źródłem głosu, mój wzrok powędrował w tą samą stronę.
   W dziewczynie przepychającej się do nas przez tłum od razu rozpoznałem postać z rysunku. W rzeczywistości była jeszcze ładniejsza, zdecydowanie wyższa ode mnie, ubrana w koszulkę Iron Maiden, czarną plisowaną spódniczkę i glany. Jej włosy były w kolorze chabrów, lekko pofalowane, ledwo sięgające obojczyków. Uśmiechała się do czarnowłosego jakby w jego osobie objawiał się jej cały świat. Przylgnęła do niego na pół sekundy, po czym odsunęła na bezpieczną odległość. Tłum zdążył się trochę przerzedzić, dlatego zrównałem się z nimi, nie bardzo wiedząc, co powinienem ze sobą zrobić. Nie potrzebowałem już więcej żadnych wyjaśnień, bez wątpienia byli parą. W dodatku piękną i idealnie zgraną.
   - A to kto? – zagadnęła dziewczyna, kiwając na mnie głową. Miała przyjemny dla ucha, ciepły głos.
   - Lyn, to Frank Iero.  Wygląda na to, że jesteśmy razem w klasie. Frank, to Lindsey -  przedstawił nas Gerard.
   - Cześć – powiedziałem.Wspominałem już, że nie jestem dobry w nawiązywaniu kontaktów?
   Dziewczyna wyciągnęła do mnie rękę, którą bez wahania uścisnąłem. Jej dłonie, podobnie jak dłonie czarnowłosego, były gładkie i ciepłe a uścisk pewny. Miała pomalowane na czarno, długie paznokcie, które pod wpływem nacisku delikatnie wbiły mi się w dłoń.
   - Jesteś tym małym punkiem, o którym od rana mówi cała szkoła – twierdził. Wydawała się mieć do tego całkiem entuzjastyczne podejście. – Wiesz, małe miasteczko, mała szkoła, dzieciaki spragnione sensacji – wywróciła oczami. – Mi w sumie nic do tego, miło cię poznać.
   Powtórzyłem jej gest.
   - Ciebie też, fajna koszulka – dodałem, wskazując na jej t-shirt.
   Dziewczyna znów się uśmiechnęła, dostrzegłem, że gdy to robiła, przy kącikach jej oczu tworzyły się minimalne zmarszczki. Dostrzegłem również, że cienie pod oczami to nie tylko sprawka makijażu - mimo uśmiechu wyglądała na zmęczoną.
   - Fan Iron Maiden? – rzucił czarnowłosy, opierając się o poręcz.
   - Największy – język mi się rozwiązał, bo z grząskiego gruntu wkroczyłem na swoje terytorium. O muzyce mogłem rozmawiać godzinami. – I ściślej mówiąc, nie jestem całkiem punkiem.
   Z ust Lindsey wciąż nie schodził uśmiech.
   - Nie wymagaj zbyt wiele od tej plotkarskiej hołoty. Ledwo są w stanie odróżnić jabłko od pomarańczy, w subkulturach zupełnie się gubią.
   - Zawsze traktujesz wszystkich z góry, czy po prostu trzymasz się swoich? – moje słowa sprawiły, że w oczach dziewczyny pojawiły się figlarne ogniki.
   - Chyba jedno i drugie, zazwyczaj jednak mówię prawdę – odparła. – Masz cięty język, chyba cię polubię.  
   Zaskoczyła mnie prostota, z jaką to stwierdziła. Chciałem jej odpowiedzieć, ale zadzwonił dzwonek.
   - Musimy lecieć, do później, Lyn – chłopak potargał jej włosy, a ona szybko strzepnęła jego rękę i ruszyła w dół.
   - Pa, Gee. Do zobaczenia, Frank – odwróciła się, puściła do nas oczko i zaraz pognała w swoją stronę.
   - Ona o tobie słyszała, a ja nie, dziwne – Gerard ruszył dalej po schodach, a ja za nim. 
   - Kobiety – mruknąłem pod nosem.
   Zaśmiał się.
    Poprowadził mnie do odpowiedniej klasy. Miałem nadzieję, że jakimś cudem ja i Gerard usiądziemy razem, był jedyną osobą z klasy, z jaką do tej pory rozmawiałem i raczej wątpiłem w to, bym dogadał się z kimkolwiek innym. Okazało się, że moje oczekiwania są zbyt wysokie, kiedy usiadł do ławki jasnowłosego chłopaka, również ubranego na czarno, którego nie widziałem na poprzedniej lekcji. Właściwie, nie wiem, czego się spodziewałem. Chłopak był w porządku, miał dobry gust muzyczny, niewątpliwy talent, nutkę tajemniczości i przyjemne usposobienie. Wyglądem przypominał wampira, co jednak w żadnym stopniu nie zmniejszało jego urody, wręcz przeciwnie, blada cera, ciemne, roztrzepane włosy, wydatne kości policzkowe i drobny, zadarty nos dodawały mu uroki i stanowiły genialną oprawę dla oczu. Nic dziwnego, że miał piękną dziewczynę i znajomych, z którymi mógł siedzieć na lekcjach, po co miał się przejmować nowym w klasie. To, że pokazał mi, gdzie odbywa się następna lekcja i poznał mnie ze swoją dziewczyną można był zrzucić na zwykły przypadek. Chciał być miły, może czuł się winny, że się na mnie wkurzył, tyle w temacie, nie ma co wyobrażać sobie zbyt wiele.

   Z tym założeniem usiadłem w pustej ławce i pozwoliłem koszmarowi pierwszego dnia w nowej szkole trwać dalej. 

_____________________________

Trochę shit, ale generalnie da się czytać. Było mi trudno przebrnąć przez ten rozdział, jestem pewna, że to widać, ale teraz pisze mi się coraz lepiej, Nie wiem, kiedy następny. Wcześniej marzyło mi się, żeby wrzucać tu coś co dwa tygodnie, ale nie wiem, czy plan wypali. Mimo, że mam ferie, mam bardzo mało czasu na pisanie. 

3 komentarze:

  1. Hem, hem, hem. Rzeknę tak-nie jest to shit, mnie się podoba. Postacie są ekstra zarysowane, historia wciągająca i świetna. Czytało się dobrze i mam niedosyta...
    xoxo
    Ps. Wdzięczę się za to, że od ciebie zaczęła się moja przygoda z Teen Wolf <33

    OdpowiedzUsuń
  2. Nie wiem co skomentować.. ;_; Meh no, ciekawie się zaczyna i będę czytać :)

    OdpowiedzUsuń
  3. Powiem Ci, że jest naprawdę dobrze :)
    Znalazłam dwie literówki, ale nie mogę ich teraz znaleźć. Co do Mikey'ego i jego miłości do jednorożców to trochę się zdziwiłam jak przeczytałam te fragmenty, co prawda nie znam jeszcze jego wieku, ale wydaje mi się, że zbytnio infantylizujesz jego postać i jest w tym zamiłowaniu zbyt wiele przesady, ale to tylko moja opinia. Płynność narracji jest cudowna, jedyny moment kiedy się to urwało, to ten kiedy na koniec lekcji angielskiego Gerard zagaduje do Franka.
    Mam jeszcze jedną uwagę: oszczędzaj opisy, w których Frank komplementuje urodę Gerda, to odbiera mu męskość ;)
    Mam nadzieje, że ten komentarz Ci się przyda. Ciesze się ogromnie, że dołączasz do grona piszących teraz frerardowych autorów, i że jesteś kolejną piszącą na tak wysokim poziomie osobą. Życzę Ci żebyś nas prędko nie opuściła i żeby czas wolny i wena Cię nie opuszczały.

    OdpowiedzUsuń